Wpadłam tu tylko na chwilę, by życzyć Wam wszystkim dni pełnych radości, zdrowia i szczerego uśmiechu. Chwil spędzonych z rodziną, na odpoczynku i wspólnych rozmowach. Wspaniałych przyjaciół, na dobre i złe. Realizacji pasji i energii na ich poszukiwanie. Uciechy z małych rzeczy, z pomocy niesionej innym. Otwartej głowy. Życzę Wam tego nie tylko na Święta, lecz na każdy dzień.
Wpadłam tu tylko na chwilę, by życzyć Wam wszystkim dni pełnych radości, zdrowia i szczerego uśmiechu. Chwil spędzonych z rodziną, na odpoczynku i wspólnych rozmowach. Wspaniałych przyjaciół, na dobre i złe. Realizacji pasji i energii na ich poszukiwanie. Uciechy z małych rzeczy, z pomocy niesionej innym. Otwartej głowy. Życzę Wam tego nie tylko na Święta, lecz na każdy dzień.
Wiecie jak lubię zakupy w internecie, dlatego muszę się z Wami podzielić najnowszą promocją na Zaful, gdzie właśnie rozpoczęła się świąteczna wyprzedaż z okazji kończącego się 2017 roku. Przygotowano fantastyczne przeceny - od kwiecistych bluzek, przez sukienki odsłaniające ramiona aż po bikini. Wszystko poniżej 10$! Wystarczy zajrzeć do strefy okazji, które faktycznie warte są uwagi. Na liście znajdują się rzeczy, które najlepiej sprzedawały się w tym roku. Ceny biżuterii wahają się od $0,01 do $9,99.
Bluza z X-em / X Graphic Crew Neck Sweatshirt ($22.64)
Szara bluza / Criss Cross Self Tie Hem Knitwear ($11.99)
Żółta bluza / Planet Drop Shoulder Sweatshirt ($9.99)
Sweter / Lantern Sleeve Multicolored Chunky Sweater ($19.99)
Bluzka w kwiaty / Floral Knot Hem Top ($9.99)
Jak widzicie niezależnie czy chciałybyście odświeżyć swoją szafę czy zrobić prezent komuś bliskiemu wybór ubrań i dodatków jest ogromny. Sama właśnie czekam na nowy sweter w kolorze butelkowej zieleni i małą, czarną torebkę (zamiennik dla tej, która bardzo Wam się podobała :)). Sprawdźcie ofertę i korzystajcie z promocji! :)
Podłoga w moim M przypomina pole minowe, ciężko znaleźć wolną, bezpieczną przestrzeń. Tona papieru pakowego, tekturowych bilecików, wstążek i świerkowych igieł leży dosłownie wszędzie, dom stanął na głowie, a wśród tego wszystkiego ja - realizująca swoją wizję na temat świątecznych opakowań. To norma w tym gorącym okresie, ale lubię patrzeć na efekt końcowy i uśmiechnięte twarze moich bliskich, które wynagradzają mi nawet najgorsze pobojowisko :). W tym roku tematem przewodnim jest...choinka. Ten motyw przewija się na każdej paczce, w mniej lub bardziej okazałej formie. Oczywiście Wy możecie zastąpić drzewko dowolnym kształtem, ja akurat wykorzystałam bileciki prezentowe, które kupiłam na Aliexpress w zeszłym roku.
Czego potrzebujecie do stworzenia pięknych pakunków:
• papier pakowy jednokolorowy (wybrałam metaliczny czerwony, matowy złoty oraz klasyczny szary)• nożyk do papieru
• nożyczki
• szablon do obrysowania na papierze (w moim przypadku choinka)
• klej lub taśmę klejącą
• kolorowe wstążki
• sznurek jutowy
• materiał jutowy
• gałązki choinkowe
• złotą konturówkę / marker do efektów 3D
Jak stworzyć choinkowy motyw? Papier pakowy kładziemy na podkładce, najlepiej desce lub innym twardym przedmiocie i obrysowujemy wcześniej przygotowany szablon, a następnie wycinamy. Jeśli zdecydujecie się wycinać kształty nożykiem, będziecie mieli do dyspozycji całkiem sporą górkę kolorowych figur, które można wykorzystać do ozdabiania kolejnych paczek. Wystarczy je tylko oddzielić od arkusza i mamy gotową bazę, możliwą do wykorzystania na dwa sposoby.
Wycięte miejsca podklejamy (użyłam taśmy klejącej) papierem o innym kolorze i tak naprawdę to wszystko. Wystarczy już tylko owinąć prezent, obwiązać go sznurkiem lub wstążką, dodać kawałek juty czy zieloną gałązkę i otrzymujemy wyjątkowy podarunek w niepowtarzalnej oprawie.
Tekturowe choinki poprzyklejałam na złotym papierze, dodałam złoty akcent na każdej przy pomocy konturówki do efektów 3D. Jeszcze tylko czerwona wstążka i świerkowa gałązka i prezent gotowy do wręczenia.
Nie musicie odrywać choinek od papieru, możecie zostawić wypukłe kontury, które na metalicznym papierze wyglądają naprawdę efektownie. Dodatkowo przygotujcie gwiazdę ze złożonego w harmonijkę papieru i umieśćcie na środku pudełka. Podarunek nie do podrobienia!
Jak zrobić gwiazdę z papieru? Potrzebujemy dwóch kwadratów, które składamy w harmonijkę. Gdy przygotujecie już oba, wystarczy naciąć na samym środku, jedną część od góry, drugą od dołu i wsunąć jedną w drugą. Gotowe! Nic prostszego prawda?
Jeśli poszukujecie więcej pomysłów, może bardziej klasycznych, łapcie wpis z zeszłorocznego pakowania prezentów. Jest dużo szarego papieru, złote dodatki, a zresztą sami musicie to zobaczyć! :)
Właśnie walczę z ozdobami świątecznymi. Walczę bo postanowiłam zrobić w tym roku zestaw bombek dla moich przyjaciółek. Robię to może za duże słowo, ale zdobię je według własnego pomysłu. Zatem jeśli również chciałybyście poświęcić odrobinę czasu by obdarować bliskich czymś od serca musicie zobaczyć moje proste, szybkie pomysły!
Czego potrzebujecie do zdobienia:
• złotą farbę konturową / marker do ozdabiania 3D• białą farbę plakatową / olejną
• złotą farbę olejną
• gąbkę
• cienką taśmę klejącą
• bezbarwną emalię uniwersalną
Kolorystyka farb jest dowolna, dopasujcie je pod kolor bombek. Nie musicie kupować nowych ozdób, możecie odświeżyć wygląd tego co posiadacie już w domu. Ja do ozdabiania użyłam bombek plastikowych, lekkich i bez żadnych wzorów. Białe, brokatowe kule ozdobiłam złotymi gwiazdkami. Tutaj doskonale sprawdza się konturówka / marker, którym bardzo łatwo namalować wzory - uprzedzam pytania, nie trzeba mieć specjalnych zdolności plastycznych by to uczynić ( ja ich nie posiadam ;)). Najłatwiej zrobić po prostu kropki, wyglądają równie fajnie i pozwolą Wam się zapoznać z farbą w tej formie.
Złote, błyszczące kule przepasałam taśmą klejącą, a następnie ruchem stemplującym przy pomocy gąbeczki, pomalowałam górę, a następnie dół. Zdecydowanym ruchem zerwałam taśmę i mogłam cieszyć oko powstałym cudem. Złote bombki przyniosły mi najwięcej zabawy i pola do popisu. Niektóre lekko postarzyłam przy pomocy gąbki w towarzystwie białej i złotej farby. Stemplujemy bombkę nieprecyzyjnie i niedokładnie, tak aby gdzieniegdzie przebijała błyszcząca faktura - najpierw na biało, a następnie złoto.
Bardzo lubię czerwień w okresie świątecznym, dlatego w mojej kolekcji nie mogło jej zabraknąć. Zarówno w wersji matowej jak i brokatowej świetnie komponuje się z całą serią, która wyszła spod mojej ręki. Odpicowałam je w podobny sposób co poprzednie, z tą różnicą, że wykorzystałam siatkę, którą kupiłam do pakowania prezentów jako wzór. Polecam ten sposób, dzięki niemu bardzo szybko można wyczarować, albo raczej wystemplować naprawdę oryginalne kształty. Na koniec pozostaje już tylko polakierowanie.
Jak Wam się podobają? Spróbujecie zrobić podobne? :)
Ale ten czas zasuwa! Nim się obejrzałam, a jest już grudzień i to w całkiem zaawansowanym stadium. Nie chcąc całkowicie zatracić się w czasoprzestrzeni, jak co roku podjęłam się wyzwania na instagramie #modnakomodaxmas by umilić sobie ten okres przygotowań do świąt i wyciągnąć z tego miesiąca jak najwięcej. Zabawa ma już swoją trzecią edycję, więc chętnych nie brakuje. To chyba jedna z tych rzeczy, za którą lubię święta. No i za to że jest nas coraz więcej i tworzymy tak inspirującą, pozytywną galerię. Moje poczynania zobaczycie tutaj (oraz mały skrawek tutaj), ale zachęcam do przeglądania wszystkich fotek i przyłączenia się do wspólnej fety. Dodatkowo, żeby wczuć się jeszcze mocniej wyciągnęłam wszystkie moje kraciaste szaliki. Nie ma lepszej pory na ich noszenie! Oczywiście nie zabrakło ich również na zdjęciach podczas wyzwania, ale kto śledzi mnie dłużej wie, że od kilku lat, niezmiennie kraciaste koce są moim wsparciem podczas zimy w mieście. W tym roku szczególnie umiłowałam sobie czerwony, w zeszłym roku królował kobalt, czasami wjeżdża uniwersalny beż. I choć do pełni szczęścia brakuje mi jakiegoś szaraka, to śmiało mogę przyznać, że z taką asekuracją przetrwam nadchodzące mrozy, a przynajmniej taki jest plan!
Jak zwykle jestem spóźniona...pomyślałam, biegnąc na spotkanie. A spotkanie ważne bo z osobą, z którą nie widziałam się od kilku lat! Wszystko przez moje niezdecydowanie i odwieczny dylemat "co na siebie założyć". Wojna toczyła się pomiędzy kożuszkiem, a marynarką. Po zdjęciach widać na co ostatecznie się zdecydowałam i gdy sobie dziś przypomnę jak zimny to był dzień, to pukam się w głowę i żałuję, że nie zaopatrzyłam się jeszcze w rękawiczki. Moda modą, ale pogoda rządzi się swoimi prawami, a i mnie czasami bierze za fraki zdrowy rozsądek i potrząsa tak długo, aż dotrze, że może nie watro odmrażać sobie kończyn. Na marynarę przyjdzie jeszcze czas, a najważniejsze, że spóźniłam się tylko odrobinkę i zostałam nagrodzona porcją udanych kadrów.
Czasami wydaje mi się, że czas bardzo dużo zmienia, a widok dawno niewidzianej twarzy, może okazać się spotkaniem z kimś zupełnie nowym i nieznanym. Tymczasem do mnie wróciły same ciepłe wspomnienia, poczułam jakby dla nas czas się zatrzymał, a my wciąż jesteśmy takie same jak za szkolnych czasów. Co więcej, to było mocno inspirujące i dało mi motywacje by odezwać się do kolejnych osób, z którymi kontakt, urwał się, w którymś momencie życia. Czy żałuję? Absolutnie nie!
kurtka / jacket - tutaj / here dżinsy / jeans - h&m botki / boots - vagabond sweter / sweater - sh (dużo fajnych swetrów znajdziecie tutaj / Zaful Sweaters Autumn 2017 Promotion)
fot. M. Drabek |
Pod koniec sierpnia pisałam o moich ulubionych produktach do włosów, od tamtej pory w tej materii zmieniło się niewiele. Zaszła jedna, główna zmiana - długość moich włosów. Dwa lata temu kiedy zdecydowałam się na ostre cięcie myślałam, że w moim przypadku krócej się nie da. W październiku okazało się, że jednak wciąż wszystko przede mną i tak na mojej głowie pojawiła się delikatnie asymetryczna fryzura sięgająca nieco poza ucho. Wtedy zaczęły się eksperymenty, testowanie szczotek, pianek by tylko znaleźć odpowiednią metodę układania tej czupryny. To dzięki tym wszystkim próbom zaprzyjaźniłam się z kilkoma nowymi/starymi kosmetykami, które stawiają moje kosmyki do pionu lub wręcz przeciwnie pomagają utrzymać na wodzy te szalone włosy :). W między czasie poznałam jeszcze kilka wspaniałości i postanowiłam podzielić się z Wami jednym małym gadżetem, który towarzyszy mi od dobrych kilku lat.
Magiczną moc olejków poznałam dzięki Joy Boxowi, o tutaj znajdziecie moje pierwsze spostrzeżenia. Wcześniej myślałam, że jest to pozycja, którą warto mieć. Obecnie nie wyobrażam sobie stylizacji bez jego użycia. Eliksir sprawia, że włosy się nie puszą, są wygładzone, a fryzura utrwalona. Olejku używam tuż po prostowaniu. Zmieniłam dawkowanie, jedna kropelka zdecydowanie wystarcza na moją obecną długość, większa ilość sprawdzi się dla długowłosych. O czym warto wspomnieć, mam rozjaśniane włosy więc wymagają naprawdę dużo troski. Ten olejek w połączeniu z moimi ulubionymi odżywkami i maskami oraz regularnym podcinaniem końców, spełnia moje marzenie o pięknych włosach.
A pozostając w temacie olejków, nie sposób nie wspomnieć o serum Mincer Pharma. Chyba już większość z nas słyszała o drogocennych właściwościach witaminy C. Że wspomaga produkcję kolagenu, że wzmacnia naczynka krwionośne, wygładza i wyrównuje koloryt. Same zalety! Chciałoby się rzec, że dzięki witaminie w składzie, serum Mincer to ideał. Nie będę ściemniać, jest bardzo dobre. Przy regularności w stosowaniu, faktycznie skóra staje się gładka i sprężysta, chociaż moje pękające naczynka nie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Są jednak inne plusy, np. lekka, niezapychająca porów i nie podrażniająca twarzy formuła. Minusem mogłoby być to, że Mincer nie należy do najtańszych. Można go jednak ustrzelić w promocyjnych cenach. Jest warty każdej wydanej złotówki, a przy tym zachwyca wydajnością.
A tutaj kolejny współwinowajca wpływający na moje zadowolenie. Nakładam na wilgotne włosy i czuję gładkość! To niepozorne mleczko z Bazyliowej serii, świetnie działa na moje figlarne kołtuny. Podobno ma zapobiegać wypadaniu włosów, osobiście tego nie potwierdzę, ponieważ nie stosuję go na skórę głowy. Tak naprawdę, kupiłam je z ciekawości, na jednej z rossmanowskich promocji. Nie czytałam, żadnych opinii, nigdy wcześniej nie widziałam w drogerii. Zielona buteleczka po prostu wzbudziła moje zaufanie. I całe szczęście, bo wręcz uwielbiam subtelny zapach i miękkość jaką zapewnia. Nie lubię pisać w samych superlatywach, bo gdzieś musi tkwić jakiś haczyk. Cóż dla mnie to atomizer, który czasem się przycina i potrzeba sporo energii by zaskoczył na nowo. A z drugiej strony rozpylacz to wielki plus, bo poprawia wydajność. Taka trochę ironia losu.
Gąbeczkę Nanshy polecam przy każdej możliwej okazji. To już moja kolejna sztuka, więc jak się domyślacie zapuściła korzenie w kosmetyczce. Marvel bo tak się nazywa, to bardzo precyzyjny gadżet do nakładania podkładu, a nawet konturowania. Dla niej nawet porzuciłam ulubiony pędzel (swoją drogą również z Nanshy). Gąbka jest niewielkich gabarytów, dopiero po zmoczeniu nabiera swoich prawdziwych kształtów, a po wyschnięciu wraca do zgrabnej formy. Ścięty czubek pozwala na idealne nałożenie korektora pod oczy i dotarcie do wszelkich zakamarków. Po jej użyciu makijaż zdecydowanie lepiej się utrzymuje. Jeśli miałabym podrównać z pędzlem - to niebo a ziemia. Jedynym minusem jest brudzenie. Nawet po kąpieli, często zostają plamy, które ciężko usunąć.
Na koniec zostawiłam coś dla ciała i ducha :D. Zacznę może od maseczki, bo to obecnie mój ulubieniec do zadań specjalnych. Opakowanie wystarcza na 3 razy, jest to dla mnie zadowalająca ilość jak na tak niewielkie gabaryty. Maskę nakładam zazwyczaj gdy skóra wygląda na zmęczoną, pojawiają się jakieś wypryski lub po prostu gdy chcę sobie zafundować zabieg oczyszczający. Co jest w niej takiego fajnego, że trafiła aż do ulubieńców? Formuła! Aktywny węgiel i drobinki peelingujące delikatnie oczyszczają twarz, a skóra po zmyciu maski jest miękka i nawilżona. Na drugi dzień twarz zdecydowanie lepiej wygląda, drobne niedoskonałości są zmniejszone i mniej widoczne. Konsystencja również zasługuje na uwagę. Przede wszystkim jest gęsta, przez to lepiej się rozprowadza i kosmetyk jest wydajniejszy. Zawsze mam przynajmniej jedną saszetkę zachomikowaną na czarną godzinę :)
Peeling do ciała z Iwoniczanki, dostałam w prezencie od taty. Dla niego był to całkiem przypadkowy produkt. Dla mnie znakomity kosmetyk, na ten moment nie do zastąpienia. Całkiem spora pojemność, bo aż 280 g, skrywa świetny zdzierak na bazie leczniczej soli iwonickiej, oleju słonecznikowego i wosku pszczelego. Swoją drogą pięknie pachnie, miód wyczuwam na kilometr :). Jest to kosmetyk skoncentrowany, duża dawka soli (zamiast drobnych kuleczek, które spotykamy w drogeryjnych produktach) zatopiona w oleistej, kruszącej formule. Ta mieszanka po nałożeniu na skórę i masażu sprawia, że ciało jest gładkie i natłuszczone. Nie każdemu będzie to odpowiadać, ja natomiast uważam to za dobry pretekst by nie musieć sięgać po balsam nawilżający. Skład jest krótki, względnie naturalny. Minus? Słaba dostępność, ale w internecie można wszystko wyszukać :)
Ależ dziś oleiście! :). Mimo to nie mogłam się powstrzymać by do listy nie dodać olejku w balsamie od Nivea. Co do samego balsamu, dawno nie miałam do czynienia z kosmetykiem o tak pięknym zapachu. Moja wersja to kwiat wiśni i olejek jojoba, zdaje się, że to najlepszy wariant z całej kolekcji, a przynajmniej tak podpowiada mi mój nos. Czego oczekuję od balsamu do ciała? Głównie silnego nawilżenia, lekkiej, nielepiącej konsystencji i szybkiego wchłaniania. Czyli niczego nadzwyczajnego, a jednak nie wszystkie produkty są w stanie sprostać tak podstawowym funkcjom. Czy Nivea spełniła pokładane w niej nadzieje? I tak i nie! Przede wszystkim nie mam wątpliwości co do wchłaniania, moja skóra mam wrażenie pije balsam w ekspresowym tempie, zostawiając tylko kwiatową woń na skórze. Przyjemnie nawilża, ale chciałabym, żeby robił to jeszcze mocniej. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem nim szczerze oczarowana.
Dajcie znać ile z Was miało do czynienia, z produktami ze spisu i jakie są Wasze odczucia. Ja swoje wnioski wyciągnęłam na podstawie miesięcy, a nawet lat spędzonych na testowaniu, a wiecie, że po takim czasie albo się coś kocha albo nienawidzi :).
Właśnie jestem po lekturze i to całkiem długiej. Wybrałam się na spacer po krętych korytarzach blogosfery w celu namierzenia inspiracji na nowego posta. Nie udało mi się odnaleźć ostatecznej recepty na bogaty w słowa wpis. Z drugiej jednak strony za mną ciekawa prasówka. Przyznam się, że byłam w plecy z przeglądaniem blogów, ale ostatnio regularnie nadrabiam i poznaje nowych znajomych "po fachu" :). I nie mam na myśli ludzi od ubrań, bo mimo, że często piękne lub zupełnie nie, to trudny temat do pisania elaboratów. Ale może to i dobrze, bo blogów jest mnóstwo i mnóstwo tematów do poruszenia. Do poczytania i być może do zrealizowania. Ugotowania, zmotywowania i zgłębienia. Na ten moment zebrałam przepisy na lunchboxy do pracy i poznałam sporo aplikacji do edycji zdjęć. Znalazłam zakątek gdzie warto wejść aby poznać interesujące pozycje książkowe i postanowiłam zagłębić się w temat oszczędzania. Od mody nie stronie, co widać na załączonych zdjęciach, ale szukam treści niekoniecznie mi bliskich, które być może przenikną gdzieś głębiej i takie właśnie się staną. To bardzo proste do osiągnięcia, bo coraz więcej osób świetnie pisze, a problematyka zupełnie mi obca, zapada w pamięć tylko dlatego, że została pięknie podana. Wtedy już nie ma znaczenia czy to plotka czy fakt, pochłaniam całość do ostatniej literki z zaciekawieniem.
Na przykład Czarna Skrzynka i historie, które czyta się jednym tchem i to z otwartą buzią lub spora dawka wiedzy od Motywator Dietetyczny. Odwiedziłam również Martę Zakrzewską z bloga Marheri Crafts i polubiłam się z jej projektami DIY. Wracam zatem do poszukiwań i Was do nich zachęcam. Jest tyle doskonałych stron do zlokalizowania!
I wtedy wchodzę ja cała na pastelowo! W spodniach, którym poświęciłam osobny wpis, by pokazać Wam jak odmienić w szybki sposób swoje ulubione dżinsy. W płaszczu, który prawdopodobnie ostatni raz widzi światło dzienne w 2017 roku i półbutach, czekających na kolejną wiosnę - obecnie wygrzewając się w kartonie. To nie żart chyba, że cały ten listopad to jakaś jedna wielka ściema. Ale jeśli jednak nie, to dostałam przyzwolenie od pogody na takie ubieranie. I chociaż Grzegorz szalał i zerwał złote liście z drzew, ja je wszystkie złapałam, na gałęziach i zdjęciach, a nawet powtykałam do książek na wieczną pamiątkę. Trochę też dla wspomnień i pięknego zapachu, jaki osiągają po wysuszeniu. Mogłabym marudzić jak strasznie nienawidzę tej pory roku, ale po co. Wolę dostrzegać jej plusy. Póki nie leje 7 dzień z rzędu naprawdę dostrzegam ich sporo. I właśnie jednym z takich plusów jest strój dnia, dokładnie ten. Puszczający oko w stronę słońca.
Nie jestem zwolenniczką sezonowych trendów, a przynajmniej nie wszystkich. Jednak gdy w jesiennym okresie rozpoczął się prawdziwy szał na perły, nie do końca przeszłam obojętnie. To piękny dodatek, wdzięczny i świetnie prezentuje się w wielu kombinacjach, ale jak wyżej wspomniałam to moda, która rządzi się swoimi prawami i pewnie tak szybko minie jak powróciła. Nie chcąc zatem wydawać zbyt wielkich kwot na zachciankę jaką były dżinsy z perłami, po prostu zrobiłam je sama. Pierwsza para należy do Modnej Komody, bo tak naprawdę od niej się zaczęło. Jako dobra wróżka postanowiłam spełnić jej małe marzenie i w chwil kilka wyczarowałam zdobione boyfriendy. Kolejna para to moje rurki z wyższym stanem, potraktowane różnokolorowymi, małymi i średniej wielkości koralikami. Nasze perły to wydatek kilku złotych na allegro, ale są również powszechnie dostępne w pasmanteriach. Do wykorzystania miałam około 150 koralików, w tym najwięcej tych najmniejszych. Zużyłam około 60 sztuk na boyfriendy i 25 sztuk na rurki. Poza ozdobami potrzebna jest jeszcze tylko nitka i igła oraz nożyczki. Nie jest to czasochłonne zajęcie, dlatego spokojnie możecie poświęcić jeden wieczór z pewnością, że skończycie, a rano przywitają Was nowe eleganckie spodnie :). Oczywiście perłami możecie ozdobić koszulki czy swetry, wszystko zależy od Waszej wyobraźni i nie trzeba mieć wielkich umiejętności by je przyszyć. To jak skusicie się na odnowienie Waszej garderoby? :) W najbliżej stylizacji moje spodnie zobaczycie w całej okazałości.